Niedziela, 22 grudnia 2024 r
spot_imgspot_imgspot_imgspot_img

W centrum uwagi

Historia rodziny z Mariupola

Nagranie ze szpitala w Mariupolu, na którym ukraiński żołnierz pyta chłopca: „Gdzie jest twoja matka?” Rozsiane po całym świecie. Następnie znalazły się w filmie dokumentalnym „20 dni w Mariupolu”. Przedstawiają 10-letniego Vladika Gusaka. On i jego rodzice, Oleg i Olga, przeżyli głód, bombardowania powietrzne i groźby śmierci.

W czasopiśmie „Nowa Polska” publikujemy historię mariapolskiego małżeństwa o ucieczce z piekła.

Evgeniy Prikhodko: Byłaś w szpitalu położniczym w Mariupolu, kiedy 9 marca 2022 roku rosyjski samolot zrzucił na niego bombę. Jak tam trafiłeś?

Olga Gusak: Moja córka Nastya była w ciąży. Po 24 lutego ona i inni krewni przeprowadzili się do nas. Z każdym dniem ostrzał stawał się coraz częstszy. Wszędzie wokół płonęły wysokie budynki. Prawie nigdy nie wychodziliśmy z piwnicy naszego prywatnego domu. Już w pierwszych dniach marca zaczęło jej wciągać brzuch. Ja sam nie mogłem pomóc Nastii urodzić, nie jestem lekarzem. Pobiegliśmy więc do zwykłego szpitala, który znajdował się obok naszego domu, ale już nie działał, nie było lekarzy. W podziemiach szpitala ukrywali się ludzie z pobliskich wieżowców. Potem powiedziałem zięciowi Władikowi, żeby zabrał Nastyę i poszedł do szpitala nr 3, do szpitala położniczego. To jest centrum miasta, jest tam całe miasteczko medyczne. Poszli, ale potem Władysław wrócił i powiedział, że Nastya potrzebuje wsparcia i że w szpitalu jest bezpieczna piwnica. Nalegał, żebyśmy się spakowali i pojechali tam, ale nie zgodziliśmy się.

Oleg Gusak: Ale przyjechał po raz drugi. Powiedział, że niedaleko szpitala położniczego, na terenie kompleksu sportowego Iljiczowiec, zostanie zorganizowany zielony korytarz, dzięki czemu wszyscy będziemy mogli bezpiecznie opuścić Mariupol. To nas przekonało i pojechaliśmy do szpitala. Wyjechaliśmy wcześniej, ale baliśmy się, że Nastya zacznie rodzić tuż po drodze. Wiedzieliśmy także, co wydarzyło się w 2014 r., kiedy strzelano do samochodów jadących bez opieki. Wyjechać było niebezpiecznie.

EP: Czy pojechali z tobą twoi bliscy?

Olga: 24 lutego zadzwoniliśmy do naszych bliskich, którzy mieszkali w wieżowcach i zaproponowaliśmy im, żeby zamieszkali z nami, bo nasz dom jest podpiwniczony, tam jest bezpieczniej. 5 marca z ośmiu osób siedem trafiło do szpitala.

Oleg: Brat Olgi nie chciał jechać, zdecydował się zostać. Następnie dom został zbombardowany, w wyniku czego zmarł.

EP: Jak dowiedziałeś się o jego śmierci?
Olga: Sąsiedzi zgłosili to kilka miesięcy później. Na naszym płocie widniał napis: „Tutaj leży trup”. Zmarł w pierwszych dniach kwietnia. I zabrali stamtąd ciało 26-go.

Oleg: Już był silny zapach. Dlatego napisali, że tam był trup.

EP: Wróćmy do szpitala.

Oleg: W tym szpitalu, w piwnicy, byliśmy od 5 do 9 marca. W nocy 8-go, gdzieś z 2 na 4 noc, został ostrzelany z rakiet Grad. Pociski uderzyły w pobliski budynek, w którym przeprowadzano testy. Poszedłem tam rano - w pobliżu leżały żelazne odłamki pocisków. Oznacza to, że Rosjanie spodziewali się zabić wielu ludzi.

EP: Jak wspominasz 9 marca?

Oleg: Rano byliśmy na ulicy, czyli na podwórzu szpitala położniczego, gdzie moja żona przygotowywała obiad dla wszystkich pensjonariuszy. Na kilka minut przed przybyciem bomby powietrznej do mojego Lanosa słuchałem ukraińskiego radia na falach średnich 87,3. Większość ludzi znajdowała się w piwnicy, niektóre kobiety w ciąży nadal znajdowały się na drugim piętrze.

Olga: Kiedy odeszli ludzie odpowiedzialni za gotowanie, wzięliśmy to na siebie. Mężczyźni nieśli drewno na opał. Wodę podgrzewano ze śniegu. Właśnie przygotowywaliśmy jedzenie na ulicy, kiedy w pobliżu zaczął się ostrzał z Grads. Zeszliśmy do piwnicy, a po chwili znowu wyszliśmy na zewnątrz, bo musieliśmy dalej przygotowywać jedzenie. Po 15-20 minutach rozpoczął się nalot.

EP: Co słyszałeś?

Oleg: Tego dźwięku nie da się z niczym pomylić. Bombowce są naddźwiękowe. Brzęczą przenikliwie i bardzo głośno. Mieliśmy cztery sekundy. Raz, dwa, trzy, cztery... bu-u-u-u-h.

EP: Zacząłeś uciekać do piwnicy?

Oleg: Od ogniska, przy którym gotowali jedzenie, do wejścia do piwnicy było jakieś pięć metrów. Zacząłem biec za Olgą – schodziła już po schodach – gdy nastąpił wybuch. Fala uderzeniowa rzuciła ją na metalowe drzwi. Upadłem do jej stóp. Lewa strona mojej kurtki puchowej była podarta na strzępy. Krew płynęła z jego lewego ucha i brody. Teraz mam ciągły hałas i dzwonienie w głowie i lewym uchu, mam problemy ze słuchem. Doznał kontuzji stawu barkowego, przez co lewa ręka aż do łokcia nie pracuje. Pokryto nas szkłem, metalem i betonem. Twarz Olgi została pocięta. Nasz dziesięcioletni syn Władysław był wtedy z Nastią w piwnicy.

W pierwszych sekundach filmu Olga i Oleg Gusakowie po rosyjskim nalocie na szpital położniczy w Mariupolu.

Olga: Pamiętam tylko eksplozję.

Oleg: Mówią, że były dwie eksplozje, ale ja słyszałem tylko jedną. Przez jakiś czas leżeliśmy pośród tej nieświadomości. Potem doczołgałem się do żony. Ogarnęło mnie przerażenie. Myślałam, że nie żyje. Krzyknęłam jej imię. Unosiła się ciągła ściana kurzu. Po kilku sekundach, może minutach, otworzyła oczy. Jej twarz i głowa były pokryte krwią. Udało mi się ze szwagrem zaciągnąć ją do piwnicy. Posadzili mnie na krześle. Z apteczki wiszącej na ścianie wziąłem kawałek waty i mocno przycisnąłem go do rozdartej rany na policzku mojej żony. Wydaje się, że minęło niewiele czasu, zanim usłyszeliśmy: „Czy są ranni?” To byli policjanci z Mariupola.

Olga: Wzięli mnie za ramiona, wsadzili do radiowozu i zawieźli do szpitala nr 2. Dzieci (jak się później okazało) przebywały na terenie Szpitala nr 3, w budynku oddziału chirurgicznego. Więc zgubiliśmy się i przez długi czas nic o sobie nie wiedzieliśmy. To prawda, że ​​Vladik znalazł moją torbę ze wszystkimi dokumentami po eksplozji.

W szpitalu nr 2 zszyli mi twarz bez znieczulenia. Opamiętałem się, a potem zemdlałem. Miałem założony tylko jeden opatrunek. Namaścili mnie jaskrawą zielenią i tyle, bo w szpitalu nie było już lekarstw. Potem zabrano mnie na noszach na trzecie piętro. Ponieważ straciłam dużo krwi, nie dali mi spać, bo mogłam się później nie obudzić. Nic nie rozumiałam, nie wiedziałam, gdzie są dzieci, co się z nimi dzieje. Dwa dni później zacząłem powoli chodzić.

EP: Czy to już było 11 marca?

Olga: Tak. Kiedy przewieziono nas do „drugiego” szpitala, teren ten był jeszcze pod kontrolą Ukrainy. Wieczorem nasi żołnierze zabrali rannych i opuścili szpital. Następnego dnia, 12 marca, wkroczyli Rosjanie. Umieścili zbiornik na obu końcach szpitala. 13-tego jeden z nich przekręcił lufę i strzelił w stronę szpitala.

EP: Więc już to uchwycili.

Olga: Tak, okupantom udało się już nawet sprowadzić rannych. Skończyli pomiędzy czwartym a piątym piętrem. Leżeliśmy na trzecim piętrze, natychmiast wybiegliśmy z łóżek i zaczęliśmy uciekać do piwnicy. Od tamtej pory tam siedzimy.

EP: Rosjanie cały czas byli w szpitalu. Rozmawiali z tobą?

Olga: Mieszkaliśmy z tymi dziwadłami do 25 marca. Powiedzieli, że przyszli uwolnić nas od nazistów. W większości byli to „denaryści” i Czeczeni. „Deneeryci” są jak bezdomni – ich mundury są wytarte i brudne. Mieli nie tylko AK, ale także karabiny Mosin z 1943 roku. Tacy „wyzwoliciele” przyszli, aby nas wyzwolić. Ci idioci nie potrafią nawet porównywać tego, co jest u nas dobre, a co u nich złe.

Oleg: Przyszli, żeby nas uwolnić – od pracy, domów, życia.

EP: Jak często przychodzili do twojej piwnicy?

Olga: Przyszli i zabrali ludzi. Był tam okupant, on sam z Doniecka, ale wszyscy nazywali go Osetyjczykiem. Któregoś dnia minął nas dwie dziewczyny. W dłoni trzymał pistolet. Szli korytarzem piwnicy: dziewczyny z przodu, on za nimi. Kiedy skręciliśmy za róg, natychmiast rozległy się dwa strzały. Oczywiście nikt nie pobiegł zobaczyć co się z nimi stało, bo i Ciebie by zabili.

EP: Ciebie też chcieli zastrzelić.

Olga: Gdzieś mieli informację, że u kobiety z uszkodzoną twarzą pojawiły się rozstępy. Uważali mnie za sabotażystę i chcieli mnie zabić.

EP: Jak to się stało?

Olga: Podobno ten sam Osetyjczyk wysłał do naszej piwnicy żołnierza, który szukał tego rzekomego sabotażysty. Siedziałam po zranieniu, owinięta kocem. Podszedł do mnie, przeładował karabin maszynowy i powiedział: „Otwórz twarz!” Otworzyłem go i był w moich bliznach po eksplozji. "Wszedł". Oleg wstaje i mówi: „Jestem jej mężem. Gdzie ją zabierasz? - „To jest sabotażysta”. Zabrano nas do trzech schwytanych ludzi z obrony terrorystycznej. Musieli zidentyfikować kobietę, która rzekomo umieściła rozstępy. Okupanci postawili mnie przed sobą. Wtedy chłopaki powiedzieli: „Nie, to nie ona”. Gdyby odpowiedzieli „Tak”, zastrzeliliby mnie na miejscu. To było bardzo przerażające.

EP: I przez cały ten czas nie wiedziałeś, czy twoje dzieci żyją.

Ukraiński żołnierz i Władysław Husak po rosyjskim nalocie na szpital położniczy w Mariupolu. Źródło: warmonolog.com.ua
Olga: Pewnego razu do podziemi szpitala przyszedł ksiądz Patriarchatu Moskiewskiego i powiedział, że do szpitala położniczego doszło po raz drugi i wszyscy, którzy tam przebywali, zmarli. Od razu wpadłam w histerię, bo wierzyliśmy, że nasze dzieci nadal tam są. Marina mnie złapała (zaprzyjaźniliśmy się jako rodzina w piwnicy) i zapytała, jak się czuję. Powiedziałem, że moje dzieci nie mogą umrzeć, one żyją! A ona odpowiedziała: „A więc żyją. Dopóki nie zobaczysz ich ciał, oni żyją!” Nie wiedzieliśmy, że ze szpitala nr 3 przewieziono je niedaleko Azovstalu, do innego szpitala położniczego, na lewy brzeg Mariupola.

Oleg: Nie możesz sobie wyobrazić, co to było, jak się trzęsła. My, mężczyźni, reagujemy inaczej, ale kobiety – są matkami, żywią bardzo silne emocje.

Olga: Zrozumiałam, że jeśli, nie daj Boże, moich dzieci już nie będzie, nie będę mogła żyć. A bardzo łatwo tam zginąć, bo bez przerwy nas ostrzeliwano.

Oleg: Potem zaczęliśmy gotować jedzenie na podwórku Szpitala nr 2 i rozpaliliśmy ognisko. Widzieliśmy czołgi, transportery opancerzone i samochody z literą „Z” jadącą w pobliżu.

Olga: Oleg próbował przejść co najmniej sto metrów, ale było to niemożliwe. Wszędzie latają snajperzy. Kiedy widzieliśmy, że ktoś jest zabierany do szpitala, pytaliśmy, gdzie i jak doznał obrażeń. Ktoś szedł po wodę, ktoś stał w kolejce po chleb. Rosjanie osłonili tłumy ludzi. Bardzo bałem się samolotów. Jeden z okupantów zobaczył, jak się od nich wzdrygnąłem i powiedział: „Czego się boisz, nie bój się, on ma współrzędne. Po prostu wybiega na kwadraty.

Oleg: Jeśli plac będzie kontrolowany przez Ukraińców, okupanci wymażą go do zera. Nie ukrywali tego.

Olga: W naszej dzielnicy Czeromuszki z kilkudziesięciu wieżowców pozostały tylko dwa.

Oleg: Dlatego, kiedy ONZ mówi, że w Mariupolu rzekomo zginęło 20-30 tysięcy ludzi, nie wierzcie temu. Myślę, że zginęło tam ponad 100 tys. Na przykład nasza rodzina: w domu mieszkały cztery osoby, jedna z nich została zabita. I tak jest w wielu rodzinach. Są znajomi, którzy zostali zabici przez rodzinę. Są przyjaciele, których dzieci zostały zamordowane, którzy bawili się i dorastali z naszym synem. Myślę, że co czwarty mieszkaniec Mariupola zmarł.

Olga: Rosjanie zaciągnęli martwego ukraińskiego żołnierza na miejsce, gdzie przygotowywaliśmy jedzenie. Położyli ciało tuż przy wejściu - musieliśmy przejść obok i popatrzeć. Dlatego wywierają na nas presję moralną. Nawet kiedy wyszliśmy, ciało nadal leżało przy wejściu.

EP: Jak się stamtąd wydostałeś?

Olga: Nagle pojawiło się połączenie. Nie wiemy dlaczego i jak to się stało. Telefon Olega zadzwonił po raz pierwszy od miesiąca. Prawdziwy cud. Siedzieliśmy na zewnątrz, pogoda była ładna i nagle rozbrzmiał dzwonek. Przez ten czas nawet zapomnieliśmy, jak to było. Skontaktował się z nami kolega z klasy Olega – zobaczył nagranie ze szpitala położniczego, rozpoznał na nim Vladika i zaczął nas szukać. Powiedział, że te strzały widział cały świat.

EP: Jak ładowaliście telefony, gdy byliście w szpitalu?

Olga: Pomogła nam pielęgniarka. Wzięła nasze telefony i gdzieś je naładowała. Używaliśmy ich jako latarek.

EP: Gdzie poszedłeś?

Olga: Nie chcieliśmy wychodzić z tego piekła, dopóki nie odnajdziemy dzieci. Pod Mariupolem były pensjonaty, nie przylatywały tam żadne samoloty, więc ja i moi bliscy udaliśmy się w tamtą stronę. Po drodze, na pierwszym punkcie kontrolnym, Oleg prawie został zastrzelony.

Oleg: Nie miałem żadnych dokumentów, tylko prawo jazdy. Okupant zaczął żądać dokumentów. Nie słyszałem tego za pierwszym razem – po eksplozji nie słyszę na jedno ucho. Po raz drugi zapytał o dokumenty. Gdy próbowałem je dopaść, on już wycelował we mnie z karabinu maszynowego. Potem kazał mi wysiąść z samochodu. Wziął telefon i zaczął w nim szperać. Widział w telegramie, jak pisałem komuś, że przyjdą Rosjanie i wtedy się dowiecie, co to jest. „Och, więc jesteś jedną z tych osób” – zaczął okupant. „Twój dziadek walczył z nazistami, a teraz ty jesteś dla nich. Nie wiecie, co oni zrobili Ukrainie?” Powiedział, że teraz mnie zastrzeli i wszyscy zrzucą winę na wojnę. Wyjąłem krzyż, trzymałem go w zębach i pomyślałem: no, chodźmy. Ale wtedy jakiś starszy Rosjanin, który był w pobliżu i zajmował się zatrzymanymi Romami, powiedział do niego: „Po prostu go zostaw, wypuść go”. Pomyślałem: „No kurwa”. Miałem cudowne szczęście.

Olga: Wtedy mniej więcej mieliśmy kontakt. Zaczęliśmy uczyć się o dzieciach. Dowiedzieli się, że są na lewym brzegu, że 22 marca Nastya urodziła chłopca i wszystko było z nim w porządku. Ale oni nic o nas nie wiedzieli. Teraz pojawił się nowy problem: jak przewieźć stamtąd dzieci. Przez miasto nie da się przejść - między lewym i prawym brzegiem mosty są zniszczone, a Azovstal jest stale pod ostrzałem. Jedynym sposobem był objazd przez „DRL” do Nowoazowska, a stamtąd do Mariupola, a to oznaczało filtrację i duże prawdopodobieństwo, że nie pozwolono nam nigdzie indziej pojechać.

Codziennie dzwoniłam do dzieci i pisałam SMS-y. Brak odpowiedzi. Ale była nadzieja: nagle będą mieli połączenie, nagle w jakiś sposób to przeczytają. Ludzie często pytają mnie, jak to możliwe, że nie zwariowałem. Szczerze mówiąc, nie lubię czytać, ale przeczytałem pięć książek w siedem dni.

EP: Które?

Olga: Detektywi. Leżeli w tym domu wakacyjnym. Więc byłem rozproszony.

Oleg: Moja żona od 5 rano siedziała przy oknie i czytała.

Olga: Kiedyś zauważyłam na ulicy grupę dzieci. Jeden z chłopców był bardzo podobny do Władysława. Ten sam kapelusz, ta sama kurtka, ten sam chód. Patrzyłam na niego ciągle. Dzieciaki pewnie myślały, że jestem jakąś szaloną ciotką. Potem dowiedziałem się, że ten facet też ma na imię Władysław. Kiedyś kupiłam mu słodycze. Myślałam, że teraz ktoś daje mojemu dziecku smakołyk.

Odwiedziłem także miejsca, w których szukałem krewnych. Wiedzieliśmy, gdzie są dzieci, ale one nic o nas nie wiedziały. Nastya powiedziała mi później: „Mamo, byłam pewna, że ​​18 marca, gdziekolwiek będziesz, znajdziesz nas, nawet jeśli będziesz musiała się czołgać, bo urodziny Władysława są 18”. Była przekonana, że ​​jeśli żyję, odnajdę ich 18 marca. W piwnicy świętowali urodziny Władika, potem dali mu pierniki – nie było już nic innego.

„A kiedy nadszedł ten dzień, a ty nadal nas nie znalazłeś, pożegnałem się z tobą” – powiedziała mi później Nastya. Potem przypomniała sobie też, czego zawsze ją uczyłem: „Pamiętaj, rodzice to rodzice, ale jeśli chodzi o rodziców i ich własne dzieci, to zawsze wybierasz dzieci”. Dlatego zdecydowała się odejść. A następnego dnia Rosjanie rzucili bombę chemiczną na Azovstal.

EP: Kiedy nawiązaliście pierwszy kontakt?

Olga: 11 kwietnia około godziny 12 w nocy, zgodnie z tradycją, wybieram po kolei wszystkie numery. I wtedy Władysław podnosi słuchawkę. Nie wierzę w swoje szczęście. „Synu, synu”. Krzyczy: „Mamo, mamusiu. Nastya-ya-ya, mama dzwoni. Potem Nastya powiedziała, że ​​są na granicy.

Oleg: Zaczynam krzyczeć, bo rozumiem, że to jest granica rosyjska. I oni są na tym samym nagraniu ze szpitala położniczego, są świadkami rosyjskich zbrodni wojennych.

Olga: Oleg bał się, że ich zabiją, zaczął krzyczeć, żeby chociaż Władysław wrócił. Władik krzyczy, że nie chce umierać, że boi się tam iść. Potem krzyczę do telefonu Nastyi: „Rób, co uważasz za stosowne. Wyjdź, znajdę cię!”

EP: Kto ich zabrał?

Olga: Kilku Francuzów, którzy przyszli zgłosić się do szpitala. Obiecali Nastii, że pomogą jej przejść bez stania w kolejkach i filtrowania. I tak właśnie było naprawdę.

Oleg: Gdyby Rosjanie zabrali telefon Wladyce, to byłby koniec.

EP: Co było w tym telefonie?

Oleg: Przed wojną oddałem synowi telefon. Było wielu uczestników ATO i nie tylko. Telefon nie był czyszczony. Ponieważ byłem przewodniczącym niezależnego związku zawodowego portu handlowego Mariupol, kontaktowałem się i korespondowałem także z pracownikami różnych organów i struktur śledczych. Ja i moi towarzysze walczyliśmy z korupcją w porcie.

Olga: Mieli dużo szczęścia, że ​​Rosjanie nie sprawdzili telefonu.

EP: Jak zaplanowałeś podróż?

Olga: Córki z pierwszego małżeństwa Olega wraz z Nastyą zaczęły szukać kogoś, kto mógłby nam pomóc. Znaleźli kierowcę, który za pięć tysięcy dolarów był gotowy nas stamtąd zabrać na teren kontrolowany przez Rosję. Ale kierowca nie przyjechał, więc postanowiliśmy iść pieszo. Nie szliśmy brzegiem nad morzem, bo powiedziano nam, że wszystko tam jest zaminowane. Chociaż nasz przyjaciel pojechał rowerem na Krym.

EP: Z Mariupola? Na Krym? Na rowerze?

Olga: Jego pseudonim to Samobójca.

Oleg: Jest bardzo miłą osobą, ale bez zahamowań. Jechał rowerem na Krym i po drodze zobaczył czołg, przy którym bawili się wojskowi – czołg nie odpalił. W pierwszej chwili nie udało się ustalić, czyje to były osoby, dopiero później okazało się, że byli to Rosjanie. Mężczyzna o skłonnościach samobójczych podszedł bliżej i zapytał, czy potrzebuje pomocy. I ma złote ręce. Kopał, kopał, kopał i zbiornik ruszył. Rosjanie kazali mu iść z nimi do kwatery głównej – mówią, takich jak Ty potrzebujemy. No cóż, jedzie na rowerze i przez pola, żeby przed nimi uciec. Co więcej: potem wrócił z Krymu z powrotem do Mariupola, zobaczył swój rozbity dom i wrócił na Krym.

EP: Czy już wiemy, co się z nim stało?

Olga: To Tatar krymski. Nasz, ukraiński. Najprawdopodobniej na Krymie, gdzie przebywają jego krewni.

Oleg: Postanowiliśmy więc pójść pieszo, ale dowiedzieliśmy się, że pobliscy wolontariusze wożą ludzi autobusem do Berdiańska. Nic więcej nie wiedzieliśmy. Postanowiliśmy ich odnaleźć – mnie, moją żonę i Jewgienija, przyjaciela i kolegę z pracy, który również opuścił Mariupol i mieszkał z nami w pensjonacie.

Był 14 kwietnia. Lał deszcz, pod nogami było straszne bagno – błoto mariupańskie było okropne. Przeszliśmy około pięciu kilometrów, zobaczyliśmy minibus, wokół było mnóstwo ludzi. Powiedzieli, że zabierają mnie do Zaporoża. Byliśmy gotowi pocałować ich stopy. Kierowca zapytał, czy pojedziemy na stojąco? Przynajmniej na jednej nodze.

EP: Jak przeszedłeś przez punkty kontrolne?

Olga: Podróż, która zwykle trwa 2-3 godziny, zajęła nam 12 godzin. Cały czas się modliłem. W sumie minęliśmy 25 punktów kontrolnych. Przy każdym mężczyźni byli rozbierani. Sprawdziliśmy, czy nie ma siniaków od kolb karabinów lub tatuaży. Przejeżdżaliśmy obok czołgów. Na trzech punktach kontrolnych Czeczeni nie rozebrali Olega, powiedzieli: Tato, wracaj do autobusu. Myśleli, że ma około 80 lat.Tak wtedy wyglądał.

Na jednym z punktów kontrolnych De-Enerysta zobaczył na moim telefonie wiadomość, że dotarła moja pensja. „Co to za pieniądze?” Patrzę na niego i myślę: „Jesteś idiotą?” Pewnie nie wiedzą, że pensje mogą trafić na kartę bankową. Dzikusy. Zobaczyli na czyimś telefonie grupę stowarzyszeń mieszkaniowych i pomyśleli, że jest to w jakiś sposób powiązane z SBU. Ludzie długo tłumaczyli im, że to po prostu stowarzyszenie współwłaścicieli domu. Na jednym z punktów kontrolnych do mężczyzn podszedł były Ukrainiec, obecnie deenerysta, dziwak, i zadawał pytania po rosyjsku. A potem nagle przeszedł na ukraiński z pytaniem: gdzie pracował?

Oleg: Gdybyś odpowiedział po ukraińsku, mógłbyś chociaż wybić sobie nerki. W najgorszym przypadku strzelaj.

Olga: W pobliżu ostatniego rosyjskiego punktu kontrolnego jechaliśmy zaminowanym odcinkiem drogi. Potem zobaczyłem słup z małymi niebiesko-żółtymi flagami. Ukraiński punkt kontrolny. Szczęście! Nasz wojskowy, mieszkaniec Zachodu, wsiadł do autobusu i powiedział: „Wszyscy żyją, wszyscy są zdrowi? Powitanie!" Nie mogłam uwierzyć, że wyszliśmy z tego piekła. Kiedy przyjechaliśmy do Zaporoża, wyglądaliśmy jak bezdomni. Pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy, było kupienie shawarmy. Byłem taki głodny. Następnego dnia pojechaliśmy do Czerkasów, tam mieszka matka Olega.

Oleg: Ale w autobusie, którym jechaliśmy z Mariupola, byli też tacy, którzy po prostu jechali w sprawach służbowych do Zaporoża, a potem wracali. Wszystko było dla nich w porządku.

Olga: Tak, są tacy, którzy czekali na Rosjan.

EP: Nawet po tym, co widziałeś i czego doświadczyłeś?

Oleg: Nie wierzę, że coś takiego może do tego dojść.

Olga: Niektórzy już to rozumieją. Nie powiedzą wprost, że są idiotami i nie rozumieją, czym jest Rosja. „Ola, to nie to samo miasto, to nie to samo życie”. Czuję, co mają na myśli. Myślę, że skoro czekałeś, teraz tam mieszkaj. Nie jest mi ich żal.

Oleg: U mnie w pracy, w 59-osobowym zespole, w 2013 roku 20 osób, jeśli nie więcej, było wyraźnie przeciw Ukrainie. To znaczy wbrew temu, że Ukraińcy zmierzali na Zachód. 5-6 było za przyszłością Ukrainy we wspólnocie z państwami europejskimi. Reszta „cichych ludzi” to „kelnerzy”. Ale czyja to wina? Kiedy w latach 90. moja córka chodziła do szkoły, na naszym osiedlu była tylko jedna klasa ukraińska. Przez 30 lat prawie nikt, szczególnie w naszym regionie, nie zajmował się kwestią języka i przemianą mentalności sowieckiej na świadomą ukraińską. Tak, byli ludzie trzeźwi, ale był to bardzo niewielki odsetek. Na Ukrainie nie dbali o swój język ojczysty i nie zlikwidowali rosyjskiej telewizji i stron internetowych, które zawładnęły umysłami znacznej części społeczeństwa.

Nie rozwinęły się nowe, demokratyczne, niezależne związki zawodowe, które też wiele by robotnikom wyjaśniły. Zostały po prostu zniszczone. Liderzy różnych szczebli, przewodniczący „kieszonkowych” związków zawodowych o korzeniach sowieckich, posiadający własne media resortowe i strony internetowe, nie odbyli odpowiednich spotkań, nie powiedzieli i nie wyjaśnili swoim podwładnym (a są to dziesiątki tysięcy mieszkańców Mariupola), ani o celach Majdanu, ani o wojnie podboju, którą Rosja rozpętała przeciwko Ukrainie w 2014 roku. Uderzającym tego przykładem jest port Mariupol. Do tego to doprowadziło.

EP: Jakie masz teraz nastroje?

Olga: Ja sama mówię po rosyjsku, ale uważam, że na Ukrainie języka rosyjskiego w ogóle nie powinno się słyszeć. Potrzebujemy żelbetowego ogrodzenia z Rosją, aby Federacja Rosyjska nie była przez to nawet widoczna. Od 1991 roku Ukraina nie brała udziału w żadnej wojnie, a Rosjanie wtykali nos wszędzie – Naddniestrze, dwukrotnie Czeczenia, Gruzja, Syria, Ukraina.

Oleg: Opowiadają nam coś o Donbasie, ale sami dwukrotnie przejechali przez Czeczenię, zabijając ludzi z własnymi rosyjskimi paszportami. Nie wiedzą nic o własnej historii, jak naprawdę wszystko wydarzyło się podczas II wojny światowej i kto pomógł Związkowi Radzieckiemu zwyciężyć. Oni tego nie rozumieją.

Olga: Jedna z naszych przyjaciół, Moskal, zapytała, dlaczego Nastya nie dostała w marcu aktu urodzenia swojego dziecka w Mariupolu. Nie ma miasta, jakie dowody? I zaczęła pytać, dlaczego wtedy DPR tego nie zrobiła. Odpowiedziałem jej: „DRL” to nie Ukraina. „DPR” to wasze rosyjskie dranie”. A ona mi powiedziała: „Ja już nic nie rozumiem”.

EP: Czy utrzymujesz z nią teraz kontakt?

Olga: Nie. Mam innego rosyjskiego przyjaciela, który mieszkał w Mariupolu. Po 24 lutego nie kontaktuje się z bliskimi z Rosji. Mówi im: „Jesteście zombie-idiotami”. Powiedziała mi kiedyś: „Nawet nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo nienawidzę Rosjan”. I szczerze jej odpowiedziałem, że myślę, że opuściła okupację dla Rostowa, a nie Odessy. "Co robisz? Tak, kiedy wychodziłem z Marika, te dziwadła na punkcie kontrolnym pytały, czy mam herbatę. Rzuciłem to dla nich na ziemię - oto jest. Gdyby nie mieli karabinów maszynowych, wydrapałbym im oczy”.

EP: Jak Nastya z mężem, dzieckiem i Władysławem opuściła Rosję?

Olga: Nie pozwolono im opuścić Rosji, ponieważ dziecko nie miało aktu urodzenia. Rosjanie zmusili Nastię do wydania rosyjskiego certyfikatu, co ją rozwścieczyło. Krzyknęła na granicy z Rosją: „Pamiętajcie: mój syn urodził się na Ukrainie, jest Ukraińcem!” Do jej męża podszedł rosyjski celnik i powiedział: „Uspokój swoją żonę”. Odpowiedział mu: „Potrzebujesz tego, możesz przekonać, ale nie będę ryzykować”.

Przed wojną Nastya miała przeciętny stosunek do Rosji. Mówiła, że ​​tam też są ludzie, dzieci i że my też mamy swoje wady. 24 lutego wszystko się zmieniło. Każdy w Rosji to zombie, dziwak. Ona ich nienawidzi. Jej światopogląd został wywrócony do góry nogami. Uświadomienie sobie, że jest Ukrainką, przyszło natychmiast wraz z wybuchem wojny na pełną skalę. Szczerze mówiąc, bałam się nawet, że Nastya i jej mąż zdecydują się zostać w Rosji. Kiedy jej to powiedziałam, odpowiedziała: „Mamo, jak mogłaś tak o mnie myśleć?”

EP: Są teraz w Holandii. Jak udało im się wyjechać?

Olga: Kiedy zadzwoniła, poczułam, że jest na krawędzi. Na nim dwutygodniowe dziecko, brat. Wzięliśmy więc nogi w ręce i udaliśmy się do urzędu stanu cywilnego w Czerkasach. Kiedy tam poleciałem, wszystko miałem wypisane na twarzy. Oleg wyjaśnił, że Rosjanie nie pozwalają córce opuścić Rosji ze względu na brak aktu urodzenia. I zrobili nam ten dokument w Czerkasach. Zeskanowaliśmy i wysłaliśmy Nastii akt urodzenia jej syna i naszego wnuka, Ukraińca Damira.

Oleg: Znaleźli już kolorową drukarnię na Białorusi i tam wydrukowali certyfikat. Po tym jak Rosjanie nie wpuścili ich na Łotwę, udali się na Białoruś. Między granicą Rosji i Białorusi znajdowała się mała poczta zwyczajna. Wpuszczono ich na Białoruś nawet bez sprawdzania wszystkich dokumentów.

EP: A Białorusini wpuścili ich do UE?

Olga: Tak, na Łotwę wypuszczono je bez żadnych problemów. Samochód nie był specjalnie sprawdzany. Jedyne o co spytali Władika, to czy go wybiorą siłą, bo ma inne nazwisko.

EP: Kiedy po raz pierwszy spotkałeś Nastyę?

Olga: Z Czerkasów, po leczeniu w miejscowym szpitalu, pojechałam do Lwowa. Następnie niemieccy wolontariusze zabrali mnie z granicy polsko-ukraińskiej do Holandii, gdzie rozdysponowano Ukraińców do krajów UE. 7 maja przywieźli mnie do moich dzieci w Rotterdamie. Nastya, jej mąż i Władik byli właśnie na ulicy. A my już się zbliżaliśmy. Nagle krzyczę: „Whoa-oh-oop!” Niemcy ostro naciskają na hamulce. Samochód zatrzymał się na środku drogi. Wyskoczyłem z niego i pobiegliśmy do dzieci. To było nasze pierwsze spotkanie prawie dwa miesiące po rozwodzie w Mariupolu.

EP: Czy chciałbyś wrócić do życia w Mariupolu?

Olga: Nie. Bardzo chcę tam pojechać – są tam pochowani moi rodzice i brat. Ale nie mogę tam mieszkać. To mnie rozwali. A po drugie, nie będę w stanie porozumieć się z tymi dziwakami, którzy czekali na „rosyjski świat”. Albo mnie zabiją, albo uwięzią. Chcielibyśmy zarobić, kupić mieszkanie gdzieś w małym miasteczku na Ukrainie i żyć spokojnie, ale po 24 lutego nie mamy już żadnych planów. Budzimy się każdego ranka i dziękujemy Bogu za to. Ciepło, nie głodno – więcej nie potrzeba.

Dom Husakowa po rosyjskim bombardowaniu.
Źródło: Osobiste archiwum rodziny Gusakow EP: Prawdopodobnie bardzo trudno za każdym razem powiedzieć, czego doświadczyłeś.

Olga: Tak, ale jesteśmy gotowi o tym krzyczeć. Aby ten horror nie dotarł do innych krajów. Należy zatrzymać Rosję. Chcemy, żeby cały świat się dowiedział: Rosjanie to przestępcy. Chcemy, żeby nie dano im nawet prawa do wypowiadania się.

Oleg: Zostawcie ich za płotem, niech żyją w swoim świecie i pożerają się nawzajem.

Olga: Bardzo chcę, aby Putin, Ławrow i cały ich gang stanęli przed sądem w Hadze. A potem oddać je Ukraińcom. Rozerwalibyśmy ich kawałek po kawałku. Nie ma rodziny w Mariupolu, która nie przeżyła jakiegoś horroru lub nie straciła kogoś z bliskich. Rosjanie muszą za to odpowiedzieć.

spot_img
Źródło Karna Ukraina
spot_img

W centrum uwagi

spot_imgspot_img

Nie przegap